Postać dnia - Dzień 3

Ludzki ślad wiary i bycia w Kościele,  który na wzór ścieżki dla nas się ściele.

Człowiek gór – ks. Jan Czuba


„Człowiekiem gór” nazwał księdza Jana jego kolega po fachu, inny tarnowski misjonarz ks. Bogdan Piotrowski, który przez kilka lat współpracował z nim na Czarnym Lądzie. I rzeczywiście, można bez zawahania powiedzieć, że tak samo, jak spełniał się, głosząc Chrystusa na misyjnych drogach, tak równie dobrze odnalazłby się w ekipie himalaistów. Zarówno praca misyjna, jak i wspinaczka wysokogórska to przestrzenie, w których potrzeba ludzi zdrowo upartych, otwartych. Ludzi o szerokich horyzontach, dalekim spojrzeniu, takich, których nie zniechęca trud drogi, bo wiedzą, że szczyty, niezależnie od tego, czy stanie się na nich na tym świecie, czy nie, warte są każdego wysiłku. Codzienność himalaisty i misjonarza to życie w ciągłym zagrożeniu. I w jednym, jak i drugim przypadku od umiejętności podejmowania decyzji zależy dalsze być albo nie być. Czasem trzeba zostać na miejscu do końca, bo wartość, jaką jest obecność przy innych, gdy ogarnia ich strach o własne życie, niezależnie czy to z powodu schodzącej lawiny, czy też zła, które wyrządza drugi człowiek, jest czymś, co rodzi w sercach pewność co do słów Jezusa: „A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28,20).


Słotowa – mała wieś na Podkarpaciu, położona niedaleko Pilzna. To tutaj w 1959 roku, dokładnie 6 czerwca, w rodzinie Stanisława i Marii przyszedł na świat najmłodszy z czwórki rodzeństwa Jan. Czubowie nigdy nie należeli do szczególnie zamożnych rodzin, jednak głęboki duchowy i religijny klimat, jaki odczuwało się w ich domu, pomagał im znosić wszystkie niedogodności, również te związane z sytuacją materialną. Głównym zajęciem, będącym zarazem źródłem utrzymania dla sześciu osób, była praca w polu oraz sadzie. Bliscy przyszłego misjonarza, wracając myślami do lat swojej młodości, nie mówią o jakichś szczególnych wydarzeniach, wręcz przeciwnie w ich opowieściach dominują historie zwyczajne – o nigdy nie płaczącym, niezwykle radosnym i uśmiechniętym małym Jasiu. 


Nauka najpierw w Szkole Podstawowej w rodzinnej Słotowej, a później w Liceum w Pilźnie przynosiła młodemu Jankowi wiele radości. Jego pilność i staranność w nauce dawała konkretne efekty w postaci dobrych ocen, zaś zdobyte stopnie były powodem dumy zapracowanych rodziców. Odskocznią od życia szkolnego i zarazem przestrzenią, która dawała szansę na odpoczynek, był czas spędzany ze zwierzętami. Przyszły misjonarz szczególnie ukochał konie, którym poświęcał każdą wolną chwilę, a one w zamian obwoziły go nieraz po polnych drogach Słotowej. W miarę, jak dorastał, miejsce obok koni zajęło pszczelarstwo, które również sprawiało młodemu chłopakowi wiele radości. Jednak obok zadań związanych z hodowlą koni oraz pszczół, miejscem odpoczynku od codziennych obowiązków był dla Janka również Kościół. Już od trzeciej klasy aż do matury służył do Mszy w oddalonym o siedem kilometrów od rodzinnej wsi Pilźnie. Jako ministrant imponował młodszym i starszym przykładną postawą i zachowaniem, stąd też w niedługim czasie wielu zaczęło przypuszczać, jaką drogę w przyszłości może obrać najmłodszy syn Czubów. Jak się później okazało, parafian z Pilzna nie zawiodła intuicja. Janek, przepojony duchową atmosferą domu – wsparty świadectwem cioci siostry zakonnej i wujka księdza – w 1978 roku wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Tarnowie. Zapamiętano go jako kleryka radosnego, a zarazem przepojonego duchową głębią. Dociekliwy i nieustępliwy, pracowity i spieszący z pomocą każdemu, kto o to prosił, nawet tym, którzy żyli kilka tysięcy kilometrów od Polski w Republice Konga. Właśnie do tego kraju trafiały liczne paczki i skrzynie z artykułami pierwszej potrzeby, służące i będące wsparciem dla będącego jeszcze w powijakach Kościoła. To właśnie te konkretne gesty miłości, wsparte formacją w seminaryjnym Kole Misyjnym, którego był prezesem, a które prężnie działa do dziś pod nazwą Ognisko Misyjne, rozpalały w nim misyjnego ducha, a sam Janek coraz bardziej traktował Jezusowe wezwanie, by iść na cały świat, jako adresowane do niego. 


Jeśli ktoś już wcześniej spotkał się z postacią ks. Jana Czuby, to zapewne pierwsze, co przychodzi mu na myśl, gdy słyszy imię i nazwisko tego niezwykłego kapłana, to misje. I nie ma w tym nic dziwnego, w końcu większość kapłańskiego życia spędził, głosząc Ewangelię na kongijskiej ziemi, katechizując, udzielając sakramentów tamtejszym ludziom. Jednak zanim rozpoczął pracę w Mindouli, a później w Loulombo, pierwsze kroki w kapłaństwie rozpoczynał w miejscu o nazwie brzmiącej nieco mniej egzotycznie. Dokładnie miesiąc po udzielonych mu przez biskupa Jerzego Ablewicza święceniach został skierowany do pracy w parafii pw. Wszystkich Świętych w Bobowej. Tam po raz kolejny pokazał, jak potrafi być sumienny i prawdziwie oddany sprawie. Ze wspomnień parafian, którym w pamięci pozostała postać młodego księdza Jana, wyłania się sylwetka niezwykle oddanego ludziom, uśmiechniętego i pobożnego duszpasterza. Angażował się w każdą pracę, i robił to zawsze chętnie i z radością, jednak szczególnie jego zapał zauważany był w kontaktach z młodymi ludźmi oraz osobami chorymi. Młody wikary umiejętnie łączył te dwie przestrzenie posługi, często odwiedzając domy chorych parafian w towarzystwie grupy młodzieży. Każde spotkanie było dla jednych i drugich głębokim przeżyciem. Sposób, w jaki te spotkania opisywali ich uczestnicy, pozwala przypuszczać, że był wtedy wśród nich Jezus. 


Do Afryki, a konkretnie do młodego potrzebującego misjonarzy Kościoła w Kongo, ksiądz Jan Czuba przybył w 1989 roku. Pracę wikariusza rozpoczął we wspomnianym już Mindouli, jednej z największych misji w całym Kongo. Codzienne problemy jego ubogich parafian mocno go dotykały, równocześnie budząc poczucie bezsilności. Potrzeby materialne bowiem były ogromne i często przewyższały możliwości duszpasterzy. Mimo to jednak nigdy nie cofnął wyciągniętej w stronę swoich parafian pomocnej dłoni. W miarę jak wzmagał się zapał i wysiłki misjonarza, równolegle piętrzyły się niedogodności i problemy. Już w pierwszych dniach pobytu zorientował się, że znajomość francuskiego na niewiele się zda, stąd też od razu zaczął się uczyć języka lari, którym posługiwali się miejscowi. Sprawowanie Mszy Świętej, sakramentu spowiedzi, głoszenie kazań – to wszystko, co naj- istotniejsze, sprawiało mu ogromną trudność, a co za tym idzie w jakiś sposób ograniczało wpływy pracy duszpasterskiej. Tak jak wcześniej Jankowi, tak i Księdzu Janowi zawsze towarzyszyła wytrwałość i motywacja do tego, by przeciwstawiać się wszelkim problemom. Po trzech latach pracy w Mindouli miały one zostać jeszcze raz wypróbowane, tym razem w nowej parafii w Loulombo. Tarnowski misjonarz nie zawiódł. Z początku jako wikariusz, a później od 1994 roku jako proboszcz oddany był całkowicie sprawie misji. Dbał o materialny poziom życia powierzonych sobie ludzi, tworząc w swojej parafii oraz okolicznych wioskach apteki, ucząc miejscowych stolarstwa i spawania. Myślał także o założeniu w Loulombo małej elektrowni wodnej, a z pobliskich skał wapiennych chciał wytwarzać wapno i kredę. Równocześnie z wielką troską przygotowywał do pracy katechistów, wytrwale spowiadał oraz odprawiał Msze Święte. Dla wszystkich dostrzegalne było przykładne kapłaństwo młodego misjonarza oraz zaangażowanie na rzecz pokoju i rozwoju społecznego mieszkańców Kongo. 


Arcybiskup Jerzy Ablewicz, zatroskany o losy tarnowskich misjonarzy, w jednym z listów do nich zapisał znamienne słowa: „Musicie nauczyć się kochać ludzi z zamkniętymi oczami”. Ks. Jan potrafił zamknąć oczy na słabości i grzechy swoich parafian, a w końcu zamknął je dla nich na zawsze, jednoznacznie okazując, jak bardzo ich kochał. Bliscy, bojąc się o życie misjonarza, namawiali go często, by odwrócił wzrok od Kongo i póki niebezpieczeństwo związane z wojną domową nie minie, pozostał w kraju, jednak on świadomie wybrał powrót, a co za tym idzie śmierć męczeńską. 28 października 1998 roku był już którymś z kolei dniem napadów organizowanych w celach rabunkowych przez bandytów z oddziału nazywanego Nindża. Plebania w Loulombo była miejscem, gdzie według nich ukryta miała być broń. Napastnicy próbowali groźbami zmusić ks. Czubę, aby wydał im to, czego szukają, jednak te na nic się zdały. W ostatnich słowach nieugięty misjonarz dał do zrozumienia bandycie, że o żadnej broni nic nie wie i jeśli ten chce, to może strzelać. Rozjuszony postawą kapłana członek grupy Nindża oddał dwa strzały i w ten okrutny sposób odebrał owcom pasterza.


W tym roku mija 25 lat od śmierci ks. Jana Czuby oraz 50 lat od posłania pierwszych misjonarzy z naszej tarnowskiej diecezji. Przez ten czas nasz Kościół i ks. Jan pokazują nam, jakie są konsekwencje autentycznego pójścia za Jezusem. Tarnowski misjonarz objawił nam prawdziwą Dobrą Nowinę, o której dzisiaj mało się mówi – męczeństwo. Jego postawa człowieka gór, który poprzez wytrwałą pracę, wiarę i entuzjazm dla Kościoła misyjnego prawdziwe duchowe szczyty osiągał już za życia, zachęca nas wszystkich do stawiania kolejnych kroków na drodze wiary w Kościele, po to, by kiedyś wspólnie podziwiać Boży krajobraz nieba.

Kilka myśli ks. Jana ku zadumie i większej miłości Kościoła

(po każdej chwila ciszy)

"Stwarzając człowieka, Bóg dał nam tę cudowną możliwość przekraczania barier naszego bytu. Tylko w relacji z drugim, a najpełniej z samym Stwórcą, zdolni jesteśmy w pełni realizować nasze człowieczeństwo."


"Na misjach można w pełni realizować i rozwijać swoje kapłaństwo: Idźcie i nauczajcie! W atmosferze autentycznej wolności, bez europejskich schematów pastoralnych. Istnieje tu nie tylko szersza perspektywa pod względem geograficznym, etnicznym czy religijnym, ale także wiele problemów, które wciąż wymagają pogłębienia i mojego rozwoju."

(dk. Szymon Musiał)